Caroline siedziała w samochodzie z głową opartą o kierownicę, próbując opanować nerwy nagromadzone przez minioną godzinę. Kiedy jej oddech na nowo stał się miarowy, wyciągnęła z torby telefon komórkowy i wybrała numer Jareda. Od kilkunastu dni nie było go w Los Angeles. Było to zrozumiałe z racji na promocję najnowszego filmu Olivera Stone'a „Alexander" w którym grał z Collinem Farrellem. Jednak jego nieobecność znacząco odbijała się na prawniczce, chodziła ona rozdrażniona, nie mogąc znaleźć dla siebie miejsca.
- Hey skarbie – Jared odebrał po trzech sygnałach, czekając na jej telefon.
- Zjebałam to Jay, po raz kolejny – powiedziała do słuchawki i zacisnęła zęby.
- Nie mów tak, co się stało? – zapytał ze spokojem w głosie.
- Po raz drugi nie zgodzili się na kaucje. Za duże zagrożenie dla otoczenia, wyobrażasz to sobie? Poruszyłam temat Terezy, na który cudem zgodził się ostatnio Shannon i nic, rozumiesz? Mieli to w dupie. Przecież to chore! – irytowała się.
- Spokojnie myszko, to jeszcze nic nie znaczy – powiedział łagodnie – Wiesz dobrze, że czasem tak jest, ale nie poddajemy się. Sama powiedziałaś, że wyciągniesz go z tego więzienia, więc wiem, że to zrobisz. Prędzej, czy później. Wierzę w ciebie. – delikatny uśmiech pojawił się na jej twarzy. W jej otoczeniu nie było wiele osób, które by ją wspierały w czymkolwiek. Zawsze sama, na przekór wszystkim. Teraz był Jared, który nie tylko byłby w stanie wskoczyć za nią w ogień, ale nawet byłby w stanie narazić swoje życie, aby uratować jej.
- To wszystko jest ustawione Jay. Wiem, że wciąż to powtarzam, ale tak musi być, nie widzę innego wyjścia, a przez to nie wiem jakie podjąć kolejne kroki. – bezradność w jej głosie rozpoznałby każdy, kto usłyszałby to zdanie wypowiedziane z jej ust. Przez brak jakichkolwiek postępów w sprawie, jej wewnętrzna iskra i zapał zaczynały powoli wygasać. Potrzebowała czegoś, by na nowo je rozpalić. Jakiegoś minimalnego sygnału z otoczenia. Drobiazgowej pomocy.
- Nie martw się skarbie. Shann nie da sobą pomiatać. Najwyżej da komuś w nos i wyśle go do szpitala na kilka dni. – Jared się zaśmiał, a u Caroline w chwili gdy to usłyszała pojawiły się iskierki w oczach.
- Jay! Mam plan, muszę kończyć, jadę do więzienia – ton jej głosu zmienił się w mgnieniu oka. Leto przybył jej z pomocą, której tak bardzo potrzebowała do ruszenia z miejsca. Musiała jak najszybciej przedstawić plan Shannonowi.
- Moja dziewczyna! – prawie, że krzyknął do słuchawki – Mówiłem, że coś wymyślisz.
- W sumie to ty wymyśliłeś. Dziękuję. – powiedziała odpalając samochód i ruszając w stronę więzienia stanowego, w którym w czasie procesu przetrzymywany był starszy Leto.
- Widzimy się w sobotę? – zapytał po chwili, sprawiając, że momentalnie uśmiech zszedł kobiecie z ust.
- Będziesz w weekend w mieście? – zapytała.
- Jak mógłbym ominąć tak wspaniałe wydarzenie? – zapytał drwiącym tonem.
- Jared, proszę, nie rób mi tego – błagalnie wyszeptała do telefonu.
- Za późno, mam już bilety – odparł i rozłączył się.
- Kurwa – krzyknęła Caroline i uderzyła pięścią o kierownicę. Miała wrażenie, że jej świat buduje się i wali jednocześnie. Ciężko było jej zrozumieć wszystko co działo się w jej życiu, w szczególności wydarzenia sprzed kilkunastu tygodni były dla niej największą zagadką. Zatrzymała się na kilka minut na poboczu, w celu uspokojenia nerwów po raz kolejny w przeciągu dwudziestu minut. Poprawiła makijaż, sprawdziła pocztę i ruszyła dalej.
Stała sama na więziennym korytarzu przed salą przesłuchań, w której za chwilę miała się spotkać z Shannonem, po raz wtóry tego dnia. Nagle jej komórka zaczęła wibrować w torebce. Na wyświetlaczu pojawiło się imię „Charles".
- Halo? – niechętnie odebrała telefon.
- Caroline, matka pyta się o kwiaty do wiązanki. Lubisz lewkonie, prawda? – miała ochotę odpowiedzieć mu, że nie lubi niczego co związane z nim, jego matką, ojcem, rodziną, że nie lubi lewkonii i nie toleruje laktozy, która pojawia się w każdym weselnym posiłku, oraz że sukienka wybrana przez jego matkę jest najobrzydliwszą jaką kiedykolwiek widziała.
- Oczywiście, że lubię – powiedziała siląc się na neutralny ton.
- Wiedziałem, że to twoje ulubione. – odparł z wyższością i pożegnał się.
- Moje ulubione są słoneczniki – powiedziała prawie szeptem do głuchego już dźwięku po drugiej stronie.
Po niedługim czasie siedziała już ze swoim klientem w sali przesłuchań. Jej plan na wyciągnięcie mężczyzny na wolność, przynajmniej do rozpoczęcia procesu i wydania wyroku, nie był najłatwiejszy. Szczególnie ze względu na wszechobecne kamery i podsłuch w pomieszczeniu. Jedyną szansę miała na początku spotkania. Podając dłoń na powitanie swojemu klientowi, wręczyła mu również zwinięty kawałek papieru z instrukcją, która miała być furtką do przynajmniej chwilowej wolności i oczekiwania na rozprawy w domu.
- Przepraszam – powiedziała, gdy siedzieli już przy metalowym stole.
- Nie przejmuj się Honey Bunny, tak jak mówiłem ostatnio, dam sobie radę – odparł puszczając oczko.
- Bardziej boje się o Chrisa i Jareda. – stwierdziła spuszczając głowę.
- Caroline, coś się stało? Coś nie tak z nimi? Są chorzy? Coś się stało? – dopytywał chaotycznie.
- Nie, wybacz, wszystko jest w porządku. Po prostu chodzi mi o ich przyszłość.
- Wiem, że nie jestem po tylu szkołach co ty i u mnie w holu nie wisi kilka tuzinów dyplomów i podziękowań, co u ciebie, ale potrafię też słuchać i doradzić, jak kogoś coś gryzie. – zbił ją z tropu tym stwierdzeniem, nie spodziewała się tego z jego strony.
- Tylko sześć z uczelni i dwa z miasta – odparła siląc się na uśmiech.
- Kolejny będzie ode mnie, jeszcze jeden od Jareda, mamy i Chris tez napisze, to już będzie tuzin. Uśmiechniesz się wtedy? – zapytał patrząc jej w oczy.
- Raczej nie. – wyszeptała i odwróciła głowę, aby nie zauważył łez napływających do jej oczu. – Masz genialnego syna Shannon, zrób wszystko, żebyście byli szczęśliwi. Ja zrobię wszystko co w mojej mocy, żeby wam pomóc, ale też musisz współpracować, okay? – zmieniła temat, bo dobrze wiedziała, że nie powinna swoich problemów dzielić z tym mężczyzną, mimo iż czuła, że może. Powoli z tej grubej skorupy chamskiego i cynicznego podrywacza, zaczynał wychodzić inteligentny i troskliwy mężczyzna. Nie potrafiła stwierdzić co jest powodem, ale rodzina Leto miała coś takiego, że mogłaby wyjawić im swoje największe tajemnice, podzielić się problemami, a w zamian dostać bezcenną pomoc. Shannon powoli zaczął zaliczać się do tego grona, mimo iż na samym początku bezapelacyjne skreśliła go z wszelkich list.
- Tak jest, twoje życzenie jest dla mnie rozkazem – mężczyzna posłał jej buziaka, na co blondynka lekko się zaśmiała i „złapała" go w dłoń.
Między nimi zaczęło budować się uczucie, o którym jeszcze żadne z nich nie wiedziało, choć Shannon od początku swoim zachowaniem podświadomie dążył do pogłębienia kontaktów z młoda prawniczką.
***
Kościół zapełniony był gośćmi. W ławkach nie było już miejsca na godzinę przed ceremonią, a miejsca stojące zostały zajęte chwilę później. Na pierwszej ławce od strony pana młodego siedziała dumna jak paw rodzina Deneuve. Po drugiej stronie na ławce leżał sprzęt fotograficzny, kamera i kwiaty. Wszyscy żywo dyskutowali, dzielili się wrażeniami z poprzednich ślubów, wspominali swoje, oraz wychwalali organizatorów tego wydarzenia. Nagle z organów popłynęły pierwsze dźwięki Marszu Weselnego, a do kościoła weszła Caroline, w bogato zdobionej sukni za kilkanaście tysięcy dolarów, wybranej przez samą Marie-Helene Deneuve. Wzrok wszystkich spoczywał teraz na niej. Przez kilkadziesiąt sekund to ona była w tym cyrku najważniejsza. Cóż za ironia. Najpiękniejszy dzień życia, był zarazem najsmutniejszym. Na całej długości kościoła rozciągał się biały jak śnieg dywan, po którym niepewnie kroczyła Caroline, nieubłaganie zbliżając się do tyrana, któremu za chwilę miała przysiąc siebie. Przed nią szły dwie dziewczynki, których imion nawet nie znała, sypiące płatki róż, choć dla niej były to jedynie ciernie, przez które musiała przejść, aby kiedyś móc sięgnąć gwiazd.
- Przyrzekam. – odpowiedział pewnie Charles.
- Czy ty Caroline, bierzesz tego oto Charlesa za męża i ślubujesz mu miłość, wierność i uczciwość małżeńską? –z każdym kolejnym słowem kapłana, w jej oczach gromadziło się więcej łez.
- Tak – odpowiedziała ledwo słyszalnie, na co pastor zażartował i usprawiedliwił zdenerwowaniem panny młodej.
- Możesz pocałować pannę młodą – powiedział nagle, a Caroline poczuła „obce" usta Charlesa na swoich. Od teraz była jego własnością, przynajmniej na jakiś czas, jak to sobie tłumaczyła. Do ich uszu dobiegł dźwięk gromkich braw i zobaczyła jak uśmiechnięci ludzie stoją i wpatrują się w nich jak w obrazek. Niejedni komentowali urodę świeżo upieczonej mężatki, bogato zdobioną suknię, czy szarmancki uśmiech Charlesa. Piękny ślub, powtarzali. Taka szczęśliwa para. Caroline była pewna, że mogliby bez problemu konkurować z największymi gwiazdami kina o Oscara. Przed kościołem, na wysokich schodach, zostali obrzuceni ryżem i confetti, a goście puścili w górę białe balony z helem, którym prawniczka zazdrościła wolności. Do młodej pary zaczęli podchodzić goście z gratulacjami i prezentami. Co najmniej połowa była Caroline nieznana, choć wiedziała, że w kopertach zostawiają oni tyle pieniędzy, jak dla najbliższej rodziny. Wśród gości pojawili się również inni prawnicy, prokurator stanowy, dobry przyjaciel ojca Charlesa, jak i inni wysoko postawieni ludzie w Los Angeles. Gdy życzenia zbliżały się już ku końcowi, pojawił się Jared. W rozwianych przez wiatr dłuższych blond włosach z bukietem ciemnych, prawie czarnych kwiatów.
- Pani prawnik – podszedł – wszystkiego najlepszego na nowej drodze życia – powiedział z najszczerszym uśmiechem na twarzy, jaki tylko można sobie wyobrazić, a po jej policzku spłynęła niekontrolowana pojedyncza łza.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz